Jak już poradziłam sobie z depresją z liceum (częściowo z pomocą pani pedagog z poradni i potem częściowo sama), w większości z fobią społeczną i zaburzeniami lękowymi (na terapii) to teraz okazuje się, że mam kolejny problem - za bardzo przywiązuję się emocjonalnie do ludzi. Większość moich problemów opiera się na lęku, który przyjmuje różne postacie... Sama świadomość tego już jest przerażająca. Na początek przeczytajcie ten artykuł. Od niego zaczęła się dzisiaj analiza mojego problemu. Drugi raz w życiu (a jakby się tak głębiej zastanowić to nawet i trzeci) zrobiłam sobie z kogoś przyjaciela w mojej głowie chociaż nigdy nim nie był w rzeczywistym świecie. Chciałam, żeby był, ale widocznie to tak nie działa. Ta historia sięga jeszcze mojej fobii społecznej, więc od początku to się źle zaczęło. Albo wgl nie powinno się zacząć. Nie wiem... Zgubiłam się po drodze. I tak właśnie jest, że jak już uczucia przejmą nade mną kontrolę to nie wiem co robię dobrze, a co nie i co mogę, a co już jest przesadą. Nie wiem gdzie jest granica między przywiązaniem na normalnym poziomie, takim, że wiem kiedy odpuścić i nie jest to trudne, a na takim że już jest za późno i potrzeba naprawdę jasnej i dobitnej informacji, żeby pójść dalej i nie robić sobie nadziei. Gracjan z kanału na YT "Twoja Nowa Świadomość" w filmiku o uzależnieniach powiedział, że jedyny sposób na wyjście z uzależnienia (jakiegokolwiek) jest wtedy kiedy sięgnie się dna i to przed czym ktoś ucieka (różne lęki, myśli) stają się mniej straszne niż widok tego co ta osoba sobie i innym robi danym uzależnieniem. Moje dno dzisiaj nadeszło. Dzisiaj rano je przeczytałam i zobaczyłam. Nie miałam wyjścia, nie mam już nadziei i nie mogę wrócić do złudzeń, że kiedyś ten ktoś będzie chciał się ze mną przyjaźnić czy coś. Zobaczyłam też przed czym tak ciągle uciekam tworząc sobie w głowie przyjaciół... Uciekam od tego faktu, że nie ma nikogo takiego kto by chciał mnie poznać jako mnie, po prostu mnie. Z wzajemnością. Nie ma nikogo kto się mną bezinteresownie interesuje, kogo ciekawią moje spostrzeżenia, poglądy, kto chciałby ze mną rozmawiać i spędzać czas. Uciekam od całkowitej samotności, izolacji, pustki, braku akceptacji, ciepła, zrozumienia, braku sensu życia, pozytywnych emocji w moją stronę i tego, że nie jestem dla nikogo tak po prostu ważna, a ktoś dla mnie. Nie mówię tutaj o relacji w której jestem dla pewnej osoby ostatnią deską ratunku, a nasza relacja opiera się w 90% na jej problemach (przydałoby się to zmienić, ale to nie temat na bloga). Zazwyczaj jak ktoś mnie zainteresuje i zaczyna mi na kimś zależeć to ten ktoś nie chce mnie wgl w swoim życiu. Tak jak jest w artykule... "Ci z nas, którzy mają ten styl przywiązania (niepewny) szukają zażyłej bliskości – niekiedy bardzo intensywnie. Pragniemy akceptacji ważnych dla nas osób i często możemy bardzo uzależniać się emocjonalnie od ich pozytywnych reakcji. Jednocześnie pragnąc/potrzebując bliskości, w rzeczywistości jesteśmy do niej nastawieni raczej nieufnie (czy to bezpieczne?), co prowadzi do niepokojów, miotania się i impulsywności." Z drugiej strony jak to się dzieje, że nie przywiązałam się aż tak bardzo do moich dwóch przyjaciółek, a do kogoś z kim praktycznie nie rozmawiałam już tak... Może zadziałał tu mechanizm pedału gazu i hamulca opisany w artykule. Przyjaciółki kojarzą się z bezpieczeństwem, bo one tak łatwo nie odejdą i na razie nie zamierzają. A ten ktoś w moim umyśle zawsze był na granicy. I może stąd moje impulsywne i desperackie reakcje. Z kolei z innej strony... do przyjaciółek zastosowałam reakcję obronną "emocjonalny dystans" co też było w artykule. Nie mówię im o wszystkim, bo boję się ich reakcji i możliwości odrzucenia. I też z tego powodu czuję się winna, bo one mi mówią o swoich niepowodzeniach nawet jak cały czas coś im nie wychodzi albo zdarzają się bardzo przykre rzeczy. Już drugi raz ta sama osoba nieświadomie zwraca mi uwagę na kolejny ogromny problem w moim życiu. Najpierw przez tego kogoś uświadomiłam sobie moją fobię społeczną, że było dużo gorzej niż sądziłam, a dzisiaj to... Nie wiem jak mam sobie z tym poradzić, bo mnie to wszystko mocno przerasta, ale może dowiem się na kolejnym spotkaniu na terapii. W artykule mi tego zabrakło niestety. Jakichś rad co zrobić w tym przypadku. Dzisiaj przepłakałam pół dnia przez to wszystko. Co ciekawe (a może i nieciekawe..., nwm), nie przywiązałam się nigdy do nikogo kogo poznałam przez internet. Jakiś czas temu napisał do mnie taki jeden chłopak i poszliśmy na spacer. Od pierwszego spotkania bardzo mu zależało, starał się, robił plany dla nas na rok do przodu, rozmawialiśmy na różne tematy, potem poszliśmy do niego oglądać telewizję i chciał mnie pocałować. Moje uczucia do niego były tak suche jak lód wyjęty prosto z zamrażalnika. Przykro mi z tego powodu, ale tak było. Chciałam, żebyśmy byli tylko znajomymi, ewentualnie kiedyś przyjaciółmi. Potem spotkaliśmy się drugi raz, też poszliśmy na spacer, a potem na serial. Za trzecim razem przyszedł odwiedzić mnie w pracy, zaakceptowałam go już jako kolegę, dobrze nam się rozmawiało. I dosłownie na drugi dzień okazało się, że znalazł sobie dziewczynę (obstawiam, że zajęło mu to kilka dni) i już nigdy więcej nie napisał. A tak pisał wcześniej, że tęskni i tak mu zależało... Nie mam żadnego żalu ani negatywnych emocji w stosunku do niego, bo wiadomo, że to od początku było fałszywe. Jeszcze na koniec dodam link do innego artykułu: https://pieknoumyslu.com/niepewne-przywiazanie-typy/ To chyba wszystko na ten temat. Rady mile widziane, bo sobie nie radzę z tymi problemami. Teraz dodam wpis, który zaczęłam pisać po koronawirusie, ale nie dokończyłam. Od razu go tutaj wrzucę, żeby niepotrzebnie nie tworzyć kolejnego :] Najpierw trochę o koronawirusie i izolacji. To był dla mnie bardzo trudny okres. Muszę niestety zacząć od tego, że ta cała sytuacja bardzo przypomina mi przeszłość do której nie chcę wracać. Dopóki nie miałam 18 lat moja mama nie pozwalała mi wychodzić nigdzie bez kogoś dorosłego. Nie mogłam wyjść nigdzie ze znajomymi, po szkole od razu musiałam wracać do domu, do nikogo nie chodziłam w odwiedziny. To obowiązywało również w wakacje, których przez to nie lubiłam. Chodziłam do szkoły, w podstawówce jeszcze na popołudnia do szkoły muzycznej, siedziałam w domu, wychodziłam z rodzicami na zakupy, czasem z tatą na spacer. Wakacje też spędzałam z rodzicami, głównie siedziałam w domu. Brzmi jak izolacja w 2020r.? Właśnie. Tylko, że przez kilkanaście lat, a nie 2 miesiące. I tylko dla mnie, a nie dla każdego. Kiedy rząd ogłaszał kolejne zakazy, zaczęłam się czuć tak jak kiedyś mimo, że to zupełnie inna sytuacja (ale komunikaty podobne). Jednak mój mózg odbierał to tak samo. "Zostań w domu" powodowało u mnie załamania nerwowe, stres, panikę, frustrację i ogromną bezsilność. Gdy sobie uświadomiłam dlaczego tak reaguję poczułam się dużo lepiej. Ale na jakiś czas :] Zdecydowałam, że żeby całkiem nie zwariować to muszę robić codziennie jakieś rzeczy i mieć jakąś rutynę. W moich planach były:
Zrobiłam też darmowy kurs Google z certyfikatem na temat marketingu internetowego. Nie wiem po co mi to, ale zrobiłam xd Zainstalowałam też TikToka... heh Który był w sumie początkiem końca tego co opisałam w pierwszej części wpisu... Te wszystkie zajęcia odwracały moją uwagę od tego co się dzieje na świecie. Nie chciałam oglądać wiadomości, ale plany krzyżowała mi moja mama, która ogląda bardzo dużo telewizji i na dodatek bardzo lubi opowiadać o wszystkim czego się dowie oraz wygłaszać swoje opinie. Atmosfera w domu też nie jest ciekawa. Jedynym plusem tego wszystkiego było to, że sprzedałam dużo rzeczy na Vinted i zarobiłam prawie 300zł. Bardzo często miałam paczkę do wysłania w paczkomacie lub na poczcie i miałam pretekst, żeby wyjść z domu :D Doszłam też do wniosku, że ta "kwarantanna" nie była tylko takim czasem "na chwilę", żeby zorganizować go sobie w jakiś sposób. Czas mamy przez całe życie i czy chodzimy do pracy czy nie, coś trzeba robić w wolnych chwilach, rozwijać się, uczyć się nowych rzeczy. Wcześniej miałam problem z tym, żeby się do czegoś zmotywować, każdy pomysł wydawał mi się nijaki i bez sensu, miałam wątpliwości czy zrobię coś dobrze czy nie (wątpliwości to też lęk). A teraz wiem, że lepiej się za coś zabrać niż za dużo myśleć i nic nie zrobić. Najgorsza w tej izolacji była niepewność i to, że nie było wiadomo kiedy to się skończy... Rząd obiecywał coś w danym terminie, a potem okazywało się, że jednak to będzie później. Kolejna najgorsza rzecz to brak wolności. Niby jest ta pozorna wolność, można robić co się chce (jeśli nie krzywdzi się drugiej osoby), ale wystarczy jedna ustawa / rozporządzenie / zakaz i ta wolność znika w ciągu jednego dnia. To jest przerażające... Jestem z tych, którzy wierzą, że koronawirus jest bardziej grą polityczną niż faktycznym zagrożeniem, ale tematy polityczne sobie zostawimy, bo nie mam na to nerwów. Teraz trzeba zakrywać nos i usta w przestrzeni publicznej (thank God, już nie na dworze). Na szczęście to nie jest już tak rygorystycznie przestrzegane. Ja nosa w ogóle nie zakrywam, bo ciężko mi się oddycha. Dużo innych osób też tak robi. Nie mówiąc już o tym, że przez noszenie maseczek można nabawić się grzybicy płuc... Pewnie coś w tym jest. Ja np. jak dużo mówię w normalnej maseczce to potem drapie mnie w gardle. Dlatego mam maseczkę z siateczki, którą składam na pół żeby nie było widać, że jest przezroczysta. Ogólnie atmosfera już się bardziej rozluźniła niż na początku. Rzadko kto zachowuje dystans 2m. W pracy nie zwracamy (w większości, bo są pojedyncze osoby które zwracają) klientom uwagi, że nie maja maseczki i nie dezynfekują rąk. Mi to nie robi naprawdę żadnej różnicy, a ludzie się o to potrafią ostro kłócić, obrażają się, dąsają, przygadują, irytują, a nawet wychodzą. I PO CO TO WSZYSTKO? Chcę, żeby jak najszybciej było normalnie. Gdyby nie rok terapii, który jest już za mną, na bank wpadłabym po tym okresie w kolejną depresję, jeszcze większe zaburzenia lękowe lub w jakąś nerwicę. Terapeutka powiedziała, że przez tą sytuację znowu bardziej schowałam się w sobie. No i ma niestety rację. Wszystko poszło w dół, ale nie jest aż tak bardzo źle :) Chociaż może i jest, bo moje myśli lękowe, których już się w większości pozbyłam znowu wróciły. Pozbyłam się ich ponownie, już zaczynało być z powrotem lepiej i teraz nagle powaliło mnie to co napisałam na początku... Z jednej strony dobrze, bo wiem że to już koniec i muszę coś ze sobą zrobić i z tym problemem. Ale z drugiej strony to było tak intensywne i bolesne doświadczenie, że ciężko mi sobie z tym poradzić. I jeszcze na koniec coś pozytywnego :) Dostałam pytanie w formularzu na stronie głównej: Czemu tyle rzeczy sprzedajesz? To są nietrafione zakupy? Ogólnie to kiedyś kupowałam dużo kosmetyków, dlatego że nie wiedziałam co mi się podoba, szukałam rzeczy, które będą mi się sprawdzały najlepiej, ogólnie szukałam swojego "stylu". Oczywiście dużo kosmetyków mi się nie sprawdziło, okazało się, że część kolorystycznie nie pasuje do mojej urody, więc wystawiłam na Vinted. Teraz mam wszystko, wiem co mi się podoba i czego potrzebuję, więc już rzadko kupuję jakiś nowy kosmetyk. Co do ubrań to duża część to nietrafione zakupy z Vinted :) Wiadomo, że na Vinted raczej nie zwraca się już rzeczy. A pozostała część to po prostu ciuchy, które jakiś czas nosiłam i już nie będę nosić. No i to chyba tyle :) To już wszystko w tym wpisie.
Do zobaczenia w kolejnym :D
0 Comments
Leave a Reply. |